Cisza uderza w świadomość moją, Jak dwustu tonowy młot w kowadło, Napędzony gwizdem ulatującej pary, Wezbranej gdzieś wewnątrz mnie.
Równomierne uderzenia stalowego potwora Nie jednemu los wykuły przeklęty. Wielkiemu kołu napędzającemu machinę Nieznany starach przed rwącym czasem.
Zamykam oczy i idę naprzeciw wiatrom Co w twarz mi dmą powietrzem ostrym Tnącym wizje świata na drobne okruchy Rozbiegające się jak myśli o poranku.
Wsłuchany w mowę drzew otaczanych Moją osobę zasiadłą na skraju ławki Pozwalam sobie na beztroskie podróże W krainy odległe o miliony pragnień stąd.
Beztrosko przyglądam się końcowi, Kopuła świata zapada się i gaśnie, Żegnając czerwonym światłem ludzi, Co nie wyszli z lasu przed zmrokiem.
Skupiam się i wciągam szeroko rozpostartą Woń, w której odbijają się jeszcze resztki słońca Pozostawionego gdzieś w ździebłach traw Oczekujących w drzemce na nadejście wiosny.
Zbieram nozdrzami pozostawione bezpańsko Wspomnienia minionych chwil słonecznych Przysypanych piaskiem i porzuconych obok śmietnika. Obiecuję tej plaży przyśnionej powrócić w czas lepszy. |