Muminkownia reaktywacja





.19.

.11.

.11.

2013.03.22MaciekD1.jpg

Do ostatniej chwili nie był zdecydowany, czy to jest już ten moment aby być już nami... że tak powiem outside. Niewinna wizyta u "Dżina" jednak przeważyła szale. Szybka akcja wędka spławik i na pierwszy dzień wiosny (mówiąc prawdę gówno nie wiosna, jak to piszę jest -11 na dworze) Iza ląduje w szpitalu w Dębnie... a tam już było gorąco.

 

 

Nie było akcji jak możemy oglądać na filmach, szalony tatuś jadący przez miasto i wody odchodzące w trakcie drogi. Mimo, pewnego prowdopodobieństwa, że tak będzie 42 km w drodze do Dębna minęły spokojnie, choć w Gorzowie mróz, gołoledź o ogólnie tragiczne warunki drowgowe na jazdę w nocy. Gosiaczkiem podczas wizyzty u lekarza i później podczas naszej podróży zajęła się Anita, której za to jesteśmy bardzo wdzięczni, bo nie po razo pierwszy i nie ostatni nas w ten sposób poratowała. Czwartek minął dość spokojnie i nie licząc melodrmatycznego usposobienia Gosi i krzyku w samochodzie "Dziś straciłam dwie osoby!" - a miała na myśli tu odwiezienie Anity do domu i zostawienie Mamy w szpitalu, było całkiem wszystko oki. Godzina 22.00 to dla niej trochę późno na spanie, stąd płacz, depresja i wahania nastrojów.

Drugi dzień wolne bna telefon, odstawienie Gosi do przedszkola i powolne załatwianie w spraw w oczekiwaniu jak się sprawy rozwiną. Taki był plan, w rzeczywistości odwiezienie Gosi do przedszkola i szał pał :-) Bo dostaję telefon od Izy, że akcja się rozwija, że się mam nie śpieszyć i że koło 11 może będę musiał już jechać... a jest 10... więc szybkie zakupy w Tesco, aby coś w lodówce było i wałuwa dla żony, palenei w piecu, tankowanie i szybka jazda do Dępna. Wpadam na oddział, pytam co gdzie jak i dostaję info, gdzieś na półpietrze na korytarzu jest autmat co ochraniacze wydaje, bez tego niema wejścia... no i super. A jest gdzieś jakieś miejsce gdzie 50 zł możena rozmienić? Ktoś gdzieś słyszał o jakimś kiosku. Lecę najpier zobaczyć gdzie te półpiętro i co potrzeba aby mieć ten pieprzony ochraniacz... a w ogóle to żona miała leżec na porodówce, a nie na sali porodowej jak przyjadę... nic mi się tu nie klei. W windzie przypominam sobie, że mam w portfelu chyba jakaś żelazną rezerwę parkingową jeśli chodzi o odrobne, na czarną godzinę, bo te drobne co miałem w kieszeni wrzuciłem jakiemuś dziecku do skarbonki w Tesco, kwestującemu... dla dzieci... bez względu co miało przez to na myśli w ten dzień uznałem to za szczytny cel i dałęm wszystko co miałem... tym czasem... Tak miałem 1 zł w porfelu  i tyle mi było potrzebne na ten kwałek reklamówki zakładany na but. Mnogość poketeł mnie przeraziła i budowa urządzenia, czasu instrukcji nie było czytać, jedna złotówka, jedna szansa, czy jest tam coś w środku? Czy tą wąską szczelinką wypadnie duża kulka z ochraniaczami...? Tego dowiemy się w następnym odcinku :-)

Z automatu nie wypadła kulka, jak byłem nauczony w gorzowskim szpitalu, wypadło coś małego, cienkiego, kartonowego, trochę jak opakowanie z kondonami, jeszcze raz sprawdziłem czy to na pewno automat od ochraniaczy i pobiegłem na pietro. Zamachałem położenej, że już mam i wcale nie wyciągnąłem ze śmietnika, na boku otworzyłem i co by to nie było założyłem na buty. Co ciekawe za fartuchem nie musiałem już biegać (a tego się spodziewałem), dostałem jednorazowy na oddziale (chyba był w liczony w cenę porodu przez NFZ, bo jak wiadomo znieczulenie nie jest, a może brakowało jakiegoś drobiazu do ceny 1.700 zł za poród).

Więc wpadam ja tu na salę a tu żona już prawie rodzi. W sumie nie wiadomo jak tu pomóc, skurcz za skurczem, patrzeć tylko można, podać husteczkę, albo wodę i się nie naprzykrzać, aby nie irytować i gębę nie dostać. A długo sobei nei posiedziałem, bo zaraz sąsiadka z sali zaczęła poród i musiałem wyjść. Na korytarzu słychać krzyki i stękania, za chwilę płacz dziecka, miłe uczucie to słyszeć, za chwilę gratuluję wychodzącemu z sali tatusiowi... jak ja chciałbym już być na jego miejscu... boję się jak to będzie, o żonę i dziecko. Położna pyta, czemu tak pod drzwiami stoję, myślę sobie, a gdzie mam stać, żartobliwie próbuję odpowiedzieć, że pilnuję, aby żona nie uciekła.

Powrót do sali, tam trochę inaczej niż w Gorzowie, bez akrobatyki na fotelu i szleństw z piłkami. Poprostu, skurcz, zwijanie się, badanie itd. Myślę, sobie, że niektózy będa mieli ciężki dzień i raczej po dziecko do przedszkola nie zdąrzę... żona mówię, że sprawa obgdana i sytuację ratuje ponownie Anita.

Od skurczu do skurczu, dochodzimy to momentu kuliminacyjnego, wcześniej zostałem poinformowany na jaką pozycję mam się wycofać jak się zacznie poród. Jakoś mało mam do roboty tutaj jako tata, wcześniej masowałem, pomagałem w akrobatyce, trzymałem głowę, motywowałem. Tu w sumie nie wiem co powiedzieć aby podtrzymać na duchu... no coż jak wymieniałem pasek wieloklinowy też wsparcia nie miałem :-) Trwało to dłużej :-) W końcu żona powiedziała, zawołaj sąsiada, niech zrobi to za ciebie... tu ten pomysł nie miał jak zadziałać.

A mówiłem, że oczywiście na sali pojawiłem się z aparatem? Bo to chyba oczywiste.

Trochę to wszystko trwało, ale dzięki determiacji Pani doktor wszystko się nieźle rozkręciło i akcja zaczęła się toczyć wartko, a krew lać obficie. Pani Doktor powiedziała, Panowie teraz wychodzą. Trochę mnie to zbulwersowało - ma wyjść? No chyba, że chcia Pan zostać? Przecież nie po to tu przyjechałe, aby teraz wyjść - chce być przy porodzie stanowczo odpowiadam! Pani doktor na to, że jej to nie przeszkadza, jak chce mogę siędziedzić, a dopiero później wyjaśnia, że o badanie chodzi. Trwam na wcześniej zajętym stołku. Przychodzi informacja - rozwarcie 8 cm. Nie wiedziałem, czy to już moment aby wycofać się na pozycje "porodową", ale wkrótce dostałem znak-sygnał. Aparat ukrylem za szafką, sam się schowąłem po drugiej stronie za jakimiś "licznikami". I to było dobre posunięcie :-) I już nie było zupełenie śmieszne, krzyk, płacz i to odwieczne i wszechobecne "nie dam rady". Proszą mnie, nakrzycz Pan na żonę! Może mam jeszcze w gębe lać? Raczej nuczony przy dziecku cierpliwości i wytrwałości poczołem ładnie prosić, aby żona robiła, co Panie mówią, a raczej powtarzać za nimi, bo miałem wrażenie, że Iza jak to zazwyczaj z nią bywa robi po swojemu, nie słucha i tow szystko tylko po to aby pwiedzieć, "nie dam rady".

Jaki to wielki wysilek i ból poród, nie będę się rozpisywał, ale to zza liczników udało mi się zobaczyć, nawet trochę próbowałem pomagać trzymając za jedną nogę. Tak czy siak w końcu zobaczyłem coś kosmatego z kręconymi włosami, nie chciało wyjść, nożyczki poszły w ruch i za chwilę coś o lekko fioletowaym kolorze skóry wylądowało u żony na piersi. Gdzie mój aparat?!?!?!? I nie wypadało w taki momencie skakać przez liczniki na drukgą stronę łóżka... ale, nie, nie, nie nudziłem się, dostałem nożyczki aby przeciąć pępowinę, od razu zastrzegłem sobie, że ale szyć to ja nie szyję...

Zostałem poproszony aby pójść za dzieckiem na ważenie, tam Pani umożliwiły mi zrobienie kilku pamiątkowych zdjęć. Bardziej chyba było oczywiste to dla nich niż dla mnie, że to jest dobry moemnt na foty, nawet zaproponowli mi kiedy można zrobić najlepiej zdjęcie, aby było na pamiątkę. I są :-) Maciuś ważył 3kg i miał długość 54 cm, dostał 9 punktów, zniżka byłą za kolor skóry po porodzie.

Następne prześliśmy na inną salę, gdzie Maciuś spozerał na mnie już z rożka z zaczepionym do ucha czujnikiem tętna. Kolorków już dawno naprał ładnych. Co ciekawe z dużym zainteresowaniem patrzył na mnie i... ziewał

Na koniec wszyscy zlądowaliśmy na sali, Mama próbowała dać cyca, ale młody jeszcze coś nie czaił wtedy o co chodzi (teraz już ponoć ma krwiaki od ssania), dzień zleciał już dalej dość leniwie, postanowliśmy, że wraca, do córki. Byliśmy szczęśliwi. że to już po, że mamy już Maciusia na świecie, całego i zdrowego. Uderzająco podobny do Gosi był, zastanawiałem się, czy to tylko tak na stracie, czy w przyszłości też bądą tacy podobni. Współczułem Mamie, dość, że sponiewierana przez poród, to zostawiam ja z tym gościem wrzeszczący, ktory jeszcze nie wie co naprawdę chce i jak za cyca się zabrać, ale co począć.

Jechało się tak se, bo jakieś święto było i wioskach były w koło kościołów wycieczki z świecami, więc trzeba było wioski strasznymi wygnajewami objeźdżać, drogami nie odśniezonymi, pokrytymi lodem. Dotarałem do domu, Gośka była zawiedziona, bo wiadomo, Anita będzie musiała iść do domu. Oczywiście nie udało nam sie normalnie pójść spać, 21 to też za późno, było jęczenie i płakanie, oraz szybkie zaśniecie... o 4.00 obudzilem się ciuchach na łóżku.

 

 

 

 

 

Strona: [1] 2 


Strona: [1] 2 







Wszelkie prawa do materiałów zawartych na stronie są zastrzeżone.